na świecie jest miliardy ludzi, a ja zawsze będę podążał za Tobą
*Louis*
Otworzyłem
drzwi i przywitało mnie ciepłe powietrze, które uderzyło w moją
twarz. Jakiś kiepski dzwonek zabrzmiał tuż nam moją głową.
Rozejrzałem
się po kawiarni i mój wzrok padł na kobietę siedzącą w samym
środku. W jednej dłoni trzymała filiżankę, a w drugiej gazetę.
Wyglądała na dość spokojną i zrelaksowaną. Chyba była pora,
aby trochę zakłócić ten jej spokój.
Podszedłem
do jej stolika i usiadłem. Kobieta leniwie uniosła wzrok znad
gazety. Nie wyglądała na zdziwioną moją obecnością. Nawet
wezwała kelnera i zamówiła mi kawę.
-co
cię sprowadza w moje skromne progi? -jej spokojny głos dość mocno
mnie drażnił.
-w
nasze... -poprawiam ją -nie zapominaj, że dokładam się do tego...
czegoś -jej usta zaciskają się w cienką linię. Mam wrażenie, że
zaraz wybuchnie, ale dzieje się coś odwrotnego. Amy uśmiechnęła
się szeroko i wzruszyła ramionami.
-czego
chcesz, Louis?
-sprzedałaś
dom z ważnymi dla nas dokumentami -mój ton robi się ciężki.
Muszę się uspokoić... nie mogę pozwolić Joker'owi ponownie być
górą.
-wiem.
Chciałam się ich pozbyć -opiera się o oparcie krzesła i patrzy
na mnie. Jej oczy przypominają te, które chciałem oglądać
codziennie. Shanna nie była podobna do matki, tylko te oczy.
-mogłaś
zaszkodzić Shannie -zacisnąłem dłonie w pieści. Nie mogłem
wybuchnąć... nie mogłem pozwolić na to, żeby wszyscy nagle na
mnie spojrzeli. Przejechałem dłonią po schowanej pod toną
makijażu bliźnie.
-pilnujesz
jej bardzo niż własnej dupy, Louis -jej ton jest obojętny. Budzi
we mnie bestię. Która matka nie przejmuje się życiem własnego
dziecka? -jesteś dla niej jak piesek stróżujący...
-nie
zapominaj, że zawsze mogę odstrzelić ci głowę... Vess -syczę.
Pochylam się w jej kierunku -jeśli wiesz coś na temat swojego
męża, to mów teraz... za nim mnie wkurwisz jeszcze bardziej.
*
Odpaliłem
papierosa. Oparłem się o samochód. Kaptur na głowie zaczął mi
ciążyć. Miałem dość noszenia go. Ileż to można, prawda?
Westchnąłem,
gdy spojrzałem na zegarek. Milo spóźniał się już dziesięć
minut. Nie lubiłem ludzi, którzy nie potrafili być punktualni.
Miałem ochotę odstrzelić idiocie głowę jak tylko się pojawi.
-Lou...
-odwróciłem się w prawą stronę. Milo miał na sobie marynarkę i
nie wyglądał jakby szedł ze mną na poszukiwania Greyson'a.
-spóźniłeś
się... -upuszczam niedopałek i przygniatam go butem
-byłem
na obiedzie z Denis'em u jego rodziców -kiwam głową w odpowiedzi.
Nie mogłem mieć teraz mu za złe spóźnienia, bo to przeze mnie
przez ostatnie lata miał ograniczone spotkania ze swoim facetem.
-jedźmy
już... -wsiadam do swojego auta i czekam, aż Milo zajmie miejsce
tuż obok mnie. Ruszam z piskiem opon i skupiam się na drodze. Muszę
jak najszybciej odnaleźć wspólnika Felix'a, za nim on nie dopadnie
chłopaków i Shanny lub Victor'a. No oczywiście nie powinienem się
bać o Harry'ego i resztę, ale od kiedy chłopcy są osobami
'publicznymi', wiecznie są na widoku. Ciężko się im bronić nie
ściągając na siebie wzroku policji.
Prowadziłem
próbując nie myśleć o Victorze ani o Amy.
Zatrzymałem
się pod klubem, który o tej porze powinien być zamknięty, ale
stało pod nim tyle aut, że każdy głupi by wiedział, że coś się
dzieje w środku.
-wchodzimy
kulturalnie, czy wręcz odwrotnie? -Milo wkłada do brodni magazynek
-czy
ja kiedykolwiek wszedłem gdziekolwiek nie kulturalnie? -próbuję
się uśmiechnąć, ale coś słabo mi to wychodzi. Nie dziwiłem
się. Często tego nie robiłem, więc co tu dużo by gadać.
-wchodzimy
od przodu, czy od tyłu, człowieku? -Milo przy tym zaczął zabawnie
gestykulować. Uniosłem wysoko brwi.
-oczywiście,
że od tyłu... -wysiadam z auta. Chowam broń za pasek spodni i
zakrywam ją bluzą. Za nim dotrzemy do tylnych drzwi nie chcę aby
ktoś zwrócił na mnie uwagę. Chciałem tylko informacji i dopaść
tego parszywego dupka. Nie pozwolę aby ktoś wodził mnie za nos...
Stanęliśmy
przed drzwiami. Milo nacisnął na klamkę, ani nie drgnęła.
Kazałem mu się odsunąć. Wyciągnąłem broń i strzeliłem prosto
w zamek. Kopnąłem w nie. Otworzyły się na całą szerokość.
Wszedłem do środka i przywitał mnie facet w garniturze z bronią
wycelowaną prosto w moją twarz.
Cholera...
wszędzie, tylko nie w twarz!
Pociągnąłem
za spust, koleś upadł łapiąc się za udo. Tuż obok mnie padł
jakiś facet. Spojrzałem na Milo, który opuścił broń.
-dzięki...
-mruknąłem w jego stronę. Strzeliłem do leżącego faceta.
Ruszyliśmy
dalej. Musieliśmy odnaleźć gabinet za nim dopadnie nas reszta
ochroniarzy. Liczyły się informacje, nic więcej...
Po
drodze minęliśmy jeszcze trzech mężczyzn. Niestety żaden z nich
nie chciał nam pomóc dostać się do gabinetu.
Męczyło
mnie już strzelanie do ludzi. Czy to nie jest dziwne i śmieszne??
Szliśmy
korytarzem, a do naszych uszu dochodziły głośne dźwięki muzyki.
Pewnie dlatego nikt nie słyszał strzałów.
Pchnąłem
pierwsze lepsze drzwi i na moje szczęście był za nimi gabinet.
Chciałem krzyczeć z radości. Idzie ku lepszemu...
no
nareszcie!!
Za
biurkiem siedział młody chłopak. Wstał od razu gdy zobaczył, że
mierzę w niego z broni.
-co
tu się dzieje? -jest dość zdezorientowany, a nawet można
powiedzieć spanikowany.
*
Po
pierwsze Victor Vess jest w Los Angeles...
Po
drugie Robert Greyson podążał do Las Angeles, aby odnaleźć
Victor'a Vess'a.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz