To nigdy nie powinno się wydarzyć... Miłość nas zgubiła....
*Louis*
Zacisnąłem
dłoń na widelcu. Miałem ochotę wbić go Harry'emu w dłoń. Ta
chęć rosła wraz z każdym jego głupim uśmieszkiem. Trajkotał z
moją matką jak jakieś przekupki na bazarku. Ileż to można ich
słuchać?!
Marta
zachowywała się ciążą Hany, jakby to ona miałaby zostać
babcią. Cholera... wiem, że traktowała Harry'ego jak syna, ale
ileż można się zachwycać jeszcze nie narodzonym dzieckiem?
Rozumiem, że musiała gdzieś ulokować swoje uczucia, bo po mnie
wnuków mieć nie będzie... no, ale nie nadawałem się na ojca.
Dzieci wywoływały u mnie mdłości i strach. Nie byłbym w stanie
wsiąść tak małego człowieka w dłonie. Byłem stworzony do
zabijania, a nie do bawienie dziecka, które by biegało za mną
krzycząc 'tato'. Nie mogłem być ojcem... Trzeba mieć przecież do
tego predyspozycje, trzeba mieć kogoś!
Byłem
sam i nie miałem zamiaru się z nikim wiązać...
-Louis!
-podskakuje na krześle. Krzywię się. -mówię od ciebie,
dziecko... -byłem tak pogrążony w swoich myślach, że nie
zauważyłem, że ktoś coś do mnie mówi. Niall parsknął śmiechem
za co rzuciłem w niego groszkiem.
-ej,
nie marnuj tak dobrego groszku! -oburzył się blondyn. Pokręciłem
głową i spojrzałem na mamę.
-o
ty kiedy wreszcie zaszczycisz mnie wnukami? -Marta lekko uśmiechnęła
przy tym. Poczułem jak czerń zalewa moje oczy. Moje mroczne ja
chciało przejąć nade mną władzę, kiedy usłyszałem parskniecie
Harry'ego. Musiałem jednak utrzymać się w ryzach. Nie mogłem
pokazać jakim jestem potworem, miałem przecież z tym walczyć.
Miałem się wyzwolić.
-nie
uprawiałem seksu od paręnastu lat, więc się domyśl... -zaciskam
zęby -a po drugie trzeba mieć kogoś, nie uważasz?
-a
Shanna? -podnoszę się gwałtownie z krzesła, gdy słyszę jej
imię. Kolejny raz czuję jak coś ciężkiego uderza w moją pierś.
Czy kiedyś uda mi się pozbyć tego przeklętego uczucia?!
Dopóki
nie spojrzałem jej w oczy, dopóki pierwszy raz nie poczułem jej
dotyku na swojej skórze, wszystko było dobrze... teraz czuję przez
nią pustkę, która nie pozwala mi normalnie funkcjonować.
-dajcie
mi z nią spokój, do jasnej cholery! -wychodzę z domu zatrzaskując
za sobą drzwi. Idę przed siebie. Przeszukuję kieszenie mając
nadzieję, że znajdę fajki. Niestety. Miałem ochotę zapalić...
oczyścić umysł. Zapomnieć.
Nie
da się jednak. O takich rzeczach się nie zapomina. Kochałem ją...
nie było co temu zaprzeczać, ale ona musiała ułożyć sobie życie
beze mnie. Byłem niebezpieczny. Skazanie jej na mnie było zbyt
egoistyczne i głupie.
Usiadłem
na jakiejś ławce i zacisnąłem powieki. Myślałem, że się zaraz
rozryczę. Cholerny los... miał pewnie ubaw, kiedy na nas patrzały.
Wstrętne cholerstwo!
'...zawsze
kochałem...' kluczowe słowa, które nie powinny nigdy wyjść z
moich ust. Zabiłem ją tym. Widziałem to przez ostatnie cztery lata
w jej oczach i zachowaniu.
Obawa
przed zbliżającą się śmiercią kazały mi to powiedzieć. Śmierć
jednak nigdy nie nadeszła i ciągle mam przed oczami tą przeklętą
scenę.
'kocham
cie... nie zostawiaj mnie, proszę...'
Ile
bym dał, aby móc spełnić jej prośbę. Chciałem wszystko rzucić
w cholerę i biec do niej. Wziąć w ramiona i kochać do grobowej
dechy. Móc codziennie mówić jej jak bardzo ją kocham, że jest
jedyną... Być wszystkim dla niej, być tym, którego by kochała
nad życie... przez którego nie musiałaby wylewać tony łez.
Wziąłem
głęboki wdech i przyłożyłem dłoń do piersi, w miejsce, gdzie
znajdowała się blizna... to wtedy umarłem raz drugi(„die again”
-umrzeć ponownie, umrzeć jeszcze raz).
Poruszyłem
ramieniem. Bolało jak diabli. Ubierałem się z jękiem na ustach.
Liam zakazał mi poruszania się. Rana była za świeża, a ja
dopiero co wyszedłem z ciężkiego stanu, ale nie mogłem leżeć na
łóżku i patrzeć na ścianę, gdy tam gdzieś w rozpaczy tonęła
miłość mojego życia.
Szedłem
wąską ścieżką cmentarza. Cisza jaka tu panowała doprowadzała
do gęsiej skórki. Miałem ochotę wiać gdzie pieprz rośnie.
Cmentarze nie były niczym dobrym.
Na
wzgórzu zobaczyłem znajomą postać. Chwiejnym krokiem ruszyłem
tam. Skrzywiłem się, gdy poczułem piekący ból w piersi. Rana
dawała o sobie znać, może warto było jednak pozostać w domu.
Miałem nadzieję, że nie zemdleję tu.
Podszedłem
do Evan'a. Mężczyzna spiął się na mój widok.
-co
ty tu robisz? Powinieneś leżeć w łóżku. -w jego głosie można
było wyczuć złość.
-nie
mogłem tego opuścić -wskazałem w stronę stojących w grupie
ludzi. Mój wzrok zatrzymał się na wiszącej na ramieniu Harry'ego
dziewczynie. Serce ścisnęło mi się, rana zaczęła pulsować.
Chciałem naprawdę umrzeć, zapaść się pod ziemię. Robiłem jej
ogromną krzywdę. Byłem głupi.
-przyjemnie
się patrzy na swoją śmierć... po raz drugi?
-ja...
-wtedy usłyszałem jej krzyk, przeraźliwy. Pełen bólu, żalu,
rozpaczy. Chciałem tam pobiec, wziąć ją w ramiona, ochronić. Dać
znak, że żyje. Zrobiłbym to jakby nie silne ramiona Evan'a.
-nie
rób tego teraz, trzeba było pomyśleć za nim podjąłeś się tej
przeklętej gry. Da rade... -jego słowa dźgają mnie , jej krzyk
tworzył we mnie ranę, która nigdy się nie zabliźni. -chodź, za
nim naprawę tu padniesz...
Uderzyłem
pięścią o ławkę. Bolało mnie to, dlaczego zawsze ta wizja
przychodziła do mnie... dręczyła na jawie jak i we śnie. To ja
spisałem nas na to. Kara była odpowiednia w stosunku do winy.
Każdego dnia chciałem umrzeć...
-poruszasz
się jak duch... zawsze mam problemy ze znalezieniem ciebie -wzdycham
kiedy słyszę tuż obok siebie głos Harry'ego. Jak zawsze ON.
Dlaczego nie dadzą mi odrobiny spokoju. Chciałbym choć przez
minutę pobyć sam, sam ze sobą. Jak najdalej od nich wszystkich!
-nie denerwuj się tak. Marta ciągle się o ciebie martwi -mówi
cicho.
-to
niech zacznie martwić się o ciebie -prycham. Wiem, że nie
powinienem mówić takich rzeczy.
-daj
spokój. -uderza mnie w ramię. Przechodzi przeze mnie zimny prąd i
lokuje się w piersi. Krzywię się odrobinę. -mamy gorsze problemy
niż twoje przewrażliwienie -wzdycham. Oczywiście my zawsze mamy
problemy i nie ma co tu o tym za wiele dyskutować. Tworzyliśmy
jeden wielki problem. -Greyson jest w Los Angeles. Namierzyliśmy go.
Musimy tam jechać. -kiwam głową. Jestem zrezygnowany. To tak
szybko wszystko się dzieje. Nie mam kiedy nad tym pomyśleć. Zero
planu działania. -musimy wziąć ze sobą Shanne. Potrzebujemy
wszystkich tam... Ona nie może tu zostać sama... -o kurwa... ja
pierdole. Wszystko, tylko nie to... proszę -wiesz co to oznacza?
-skinąłem głową. Miałem nadzieję, że ziemia się rozstąpi i
mnie pochłonie. Niech by to diabeł strzelił!
-idę
się napić. Idziesz ze mną? -patrzę na niego. Jeśli miałem z nią
się spotkać to należało wprowadzić się w otumaniony stan, aby
czasem nie paść u jej stóp i błagać o wybaczenie.
-alkohol
tu nie pomoże, Lou -Hazz klepie mnie po ramieniu -lepiej zrobić to
na trzeźwego...
-myślisz?
-myślę,
że lepiej jak zabezpieczysz się w kamizelkę kuloodporną.
-aż
tak źle? -Harry posłał mi współczujące spojrzenie. Schyliłem
się i dotknąłem czołem kolan. -Boże! -to było ponad moje siły.
Za jakie grzechy? Dlaczego?!
Jakiś
głos wewnątrz mnie wymruczał rozbawiony -za wszystko.
nareszcie jest rozdział
OdpowiedzUsuńJee świetny rozdział a końcówka po prosty dech zapiera. Już czekam na kolejny 😊
OdpowiedzUsuń